Do Finlandii udaliśmy się pierwszy raz. Kraj kojarzył nam się oczywiście z jeziorami, drogim alkoholem (jak się później okazało – bardzo drogim i dość trudno dostępnym) i znakomitymi warunkami do biegania na nartach.
(23-26.02.2012)
Lot do Helsinek-Vantaa rezerwowaliśmy kilka miesięcy wcześniej, więc tradycyjnie koszt przelotu LOT-em był stosunkowo niewielki ~360 zł. Planowaliśmy wyprawę w pięciu (Marek-weteran, Daniel-nowicjusz oraz Piotrek, Kamil i Jurek), ale ostatecznie kolega Jurek znów zdezerterował i przyszedł na Okęcie tylko żeby nam pomachać i życzyć udanych biegów. Do Helsinek leci się niecałe 2 godziny, do czego trzeba doliczyć (a przy powrocie odliczyć) 1 godzinę ze względu na zmianę strefy czasowej. W samolocie spotkaliśmy kolegę Daniela ze studiów – Kareema, który – jak się okazało – był tego dnia drugim pilotem. Nie, nie baliśmy się takiego „sternika” 😉
Z Vanty do Lahti jedzie się nieco ponad godzinę autobusem ekspresowym, przy 4 osobach można kupić trochę tańszy bilet grupowy. Wyszło po 32 EUR na głowę. Niemało, ale to w końcu… nie, to nie jest Skandynawia. Nie wierzycie? Sprawdźcie w Wikipedii>>
Po drodze kontaktowaliśmy się z recepcją naszego hotelu Matkakokti Patria, odpowiedzi zaczęliśmy dostawać w język polskim. Mobilny translator google? Jak się później okazało – nie. Na recepcji pracowała Polka – pani Katarzyna, od 30 lat mieszkająca w Lahti. Dzięki temu mieliśmy serdeczne przyjęcie i specjalne prawa.
W Lahti byliśmy późnym wieczorem, popełniliśmy tego dnia jeden błąd: nie wstąpiliśmy do sklepu od razu po wyjściu z autobusu. Jak się później okazało, alkohol sprzedawany tam jest tylko do godz. 22. Później można się napić tylko w pubach (ceny zbliżone do sklepowych: 3-4 EUR za piwo).
Pokoje w hostelu przypominały nam trochę kajuty na promie, ale ogólnie warunki były przyzwoite, można było korzystać z dobrze wyposażonej kuchni. W piwnicy znajdowała się narciarnia ze stołem do smarowania.
Do stadionu narciarskiego mieliśmy 10 minut spacerkiem. Trudno go nie dostrzec, bo nad miejscowością górują trzy skocznie. To na nich Adam Małysz zdobywał w 2001 r. pierwsze medale mistrzostw świata – złoty na średniej i srebrny na dużej. Jego największym rywalem był wtedy Martin „Parówka” Schmidt (o parówkach będzie później).
Nie przyjechaliśmy tu jednak skakać, ale biegać, więc w piątek zrobiliśmy rekonesans, oswoiliśmy się m.in. z pierwszym dość wymagającym (ale nie tak „strasznym” jak się wydawało na zdjęciach i profilu) podbiegiem, który trzeba było zaliczyć tuż po starcie. Potestowaliśmy smary, zrobiliśmy zakupy w dużym namiocie ze stoiskami różnych producentów (kogo tam nie było…), odebraliśmy też numery startowe.
W sobotę Piotr, Kamil i Marek startowali na 50 km „klasykiem”, Daniel wolał rywalizację z początkującymi i dystans 32 km, również klasykiem. Ze smarowaniem na „trzymanie” nie trafiliśmy niestety idealnie, dlatego zwłaszcza na początku biegło się dość ciężko. Trasa jest pofałdowana, nie ma tam jednak (poza początkowym i końcowym odcinkiem) zbyt długich i stromych podbiegów, w kilku miejscach można za to dość szybko i płynnie zjeżdżać, tym bardziej że tory na zjazdach są rozstawione nieco szerzej, więc pozycja zjazdowa jest stabilniejsza. Z takim udogodnieniem spotkaliśmy się pierwszy raz. Do dziś zachodzimy w głowę, jak ratrak płynnie rozszerza rozstaw rynny. Tak czy owak – warte skopiowania np. na Biegu Piastów, mniej wprawni narciarze z pewnością zaliczaliby mniej upadków.
Na mecie z 586 czasem zameldował się najpierw Kamil (3:28:34), a krótko po nim Piotrek (3:30:48; miejsce 625). Minutę później na metę wjechał Daniel (dystans 32 km pokonał w 2:21:26, co dało 31. miejsce). Trochę dłużej przyszło poczekać na Marka (5:32:48; 2647), który po drodze rywalizował ze słynnym Juhą Mieto (na zdj. obok). W biegu głównym wzięło udział 2922 narciarzy.
W ramach regeneracji poszliśmy do sauny, która znajduje się w budynku przy skoczniach, zjedliśmy też posiłek, ale nie był ani szczególnie sycący (zupa), ani smaczny. Na szczęście sprzedawano tez kiełbaski z grilla, tyle że w wersji bez pieczywa.
Wieczorem spacer nad jezioro Vesijarvi, pokryte lodem i grubą warstwą śniegu. Na jego brzegu znajduje się m.in. Sibeluistalo – budynek, poświęcony pamięci fińskiego kompozytora Jeana Sibeliusa (na zdj. poniżej).
W niedzielę Daniel i Kamil zmierzyli się jeszcze z dystansem 50 km techniką dowolną. Tu problemów ze smarowaniem już nie było, choć zmęczenie po sobocie dało o sobie znać. Kamil: miejsce 445, czas 3:17:57, Daniel (pierwsza 50-tka łyżwą w karierze) – 756, czas 3:45:55. W biegu wzięło udział 1182 narciarzy.
W drodze powrotnej jeden zgrzyt: na lotnisku zażądano od nas opłaty za przewóz nart. Po dość długich konsultacjach udało się jednak ustalić, że LOT jej nie pobiera, jeśli narty mieszczą się w limicie bagażu rejestrowanego. Nadal jednak nie wiemy, czy tak rzeczywiście jest, bo w regulaminie jakoś nie udaje nam się tego znaleźć (rok temu znaleźliśmy).
Do Finlandii na pewno jeszcze wrócimy.
PS. Adres filmu z zawodów: http://wm.esitykset.net/procam/finlandia/finlandiahiihto2012.wmv
PS2. Finowie żegnają się, mówiąc „moi, moi”.