Martin Johnsrud Sundby prowadził właściwie od początku do końca, ale to nie znaczy, że emocji w tym biegu brakowało.
Skiathlony, rzadko obecne w kalendarzu Pucharu Świata, często odbywały się według dość nudnego scenariusza – formowała się dość duża grupa narciarzy, która to się rwała, to łączyła, a wszystko rozgrywało się i tak w samej końcówce.
Tym razem już na pierwszym kilometrze atak przypuścił Martin Johnsrud Sundby, za którym pognało dwóch kolegów z reprezentacji – Niklas Durhaug i Hans Christer Holund. Doskoczył do nich jeszcze jeden z kolegów – Didrik Toenseth, a także Włoch Francesco Di Fabiani i Rosjanin Aleksander Liegkow. Tempo było wysokie, podbiegi długie i wymagające, a na dodatek swoje zrobiła pogoda. Widać było wyraźnie na ostatnim kółku „klasyka”, że niektórym zawodnikom brakuje już smaru pod stopą. Stąd z grupy prowadzącej odpadł Liegkow, a później także Toenseth i w końcu De Fabiani.
Po zmianie nart na „łyżwowe” pewnie do przodu ruszył Sundby i koledzy nie byli w stanie odpowiedzieć na ten atak. Sposób, w jaki zdobywca Pucharu Świata w minionym sezonie zmierzał do mety, był nie mniej imponujący niż bieg Therese Johaug, a ku uciesze kibiców Sundby z dużą lekkością pokonał ostatni podbieg i wpadł na metę. 50 sekund za nim finiszował Dyrhaug, a następnie Holund.
Ciekawie było za ich plecami, bo po kiepskim biegu klasykiem obudził się Norweg Sjur Roethe, a rywali zaczął też gonić Francuz Marucie Manificat, król podbiegów, za którym pognał także Petter Northug i młody Emil Iversen. Słabli natomiast m.in. Rosjanin Siergiej Ustiugow i De Fabiani. Ten ostatni ostatecznie nie zmieścił się nawet w TOP30, a ledwie udało się to Szwajcarowi Dario Cologni, mistrzowi olimpijskiemu w tej konkurencji.
Polacy nie startowali. W niedzielę pobiegną w sztafecie 4×7,5 km.
Skiathlon Lillehammer World Cup 2015
Kamil Zatoński