Lodowiec, górujący nad austriackim Ramsau, to o tej porze roku miejscówka nr 1 dla biegaczy narciarskich.
Tunele narciarskie w Oberhofie, Vuokatii i Torsby, lodowce w Val Senales i Passo di Stelvio – tam też ciągną zastępy narciarzy, ale żadne z tych miejsc nie notuje chyba takiej frekwencji, jak Dachstein. Na tym austriackim lodowcu trenują codziennie setki biegaczy na dwóch pętlach – krótszej i mniej wymagającej, około 5-kilometrowej oraz drugiej – 10-kilometrowej. Dziś do leżącego u podnóża góry Ramsau przyjechali znów członkowie naszej kadry A, a od dwóch tygodni trenuje tam Justyna Kowalczyk. W pierwszych dniach października na Dachsteinie spotkać można było m.in. rosyjską żeńską kadrę, Białorusinów, młodych Norwegów, włoskie biathlonistki, Czechów i Słoweńców, a także sporą grupę skandynawskich amatorów, szykujących formę na Bieg Wazów i Birkebeinerrennet. Wreszcie – był też Kazach Aleksiej Połtoranin, który pilnie trenował pod okiem Estońskiego mistrza Andrusa Verpaalu.
Dzień na Dachsteinie zaczyna się już przed godziną 8.00, kiedy wypełnione po brzegi gondole wwożą narciarzy na górną stację. Nie jest to tania „zabawa” (jeden dzień biegania + wjazd i zjazd to koszt ok. 30 EUR), a za darmo trenować mogą tylko narciarze z czołówki Pucharu Świata.
Trasa wytyczona jest tak, by maksymalnie wykorzystać dostępny teren. Na dłuższej pętli o płaskie odcinki trudno – są albo podbiegi o różnej długości, albo dość szybkie zjazdy.
Na przełomie września i października kolejny obóz w Ramsau zaliczyli nasi kadrowicze. Ponownie pojawili się tam w połowie października.
Oprócz zawodników na lodowcu nie brakowało też skandynawskich amatorów, którzy przyjechali tu w grupie zorganizowanej, podobnie jak jeżdżą na biegi, takie jak Marcialonga czy Gsieser Tal Lauf.
Na lodowcu nie zabrakło też Justyny Kowalczyk, która trenowała z dość dużą intensywnością w porównaniu z resztą biegających.
Dachstein to miejsce, w którym można pozjeżdżać na nartach, ale raczej już nie o tej porze roku, kiedy śnieg jest zmrożony i nie ma go w nadmiarze.
Ci, którzy patrzą nie tylko na czubki swoich nart, widoki mają niepowtarzalne.
Norwegowie z kadry juniorów niespiesznie pokonywali wzniesienia, bo najważniejsze – jak w szatni przed treningiem pouczał jeden z trenerów – na lodowcu nie spieszyć się, kiedy tętno wzrośnie – postać chwilę.
Po godz. 10 na trasach robiło się już pustawo, bo po dwóch godzinach biegania większość zawodników wracała już na dół.
Kamil Zatoński