Andriej Pradun, mieszkający i trenujący w Polsce, wziął udział w słynnym uphillu w wiosce Lysebotn.
Anders Aukland, Petter Eliassen, Andreas Nygaard, Tore Bjorseth Berdal – ci, którzy interesują się narciarskimi biegami długodystansowymi, na pewno kojarzą ten nazwiska. Ramię w ramię rywalizował z nimi w Norwegii (a przynajmniej próbował) Andriej Pradun.
W czwartkowym Lysebotn Opp, w biegu techniką klasyczną (a właściwie jedynie bezkrokiem, bo tylko tak można było się wspinać drogą wiodącą pod górę), Andriej Pradun zajął co prawda ostatnie, 40 miejsce, ale – jak przyznaje – było to „zgodne z planem”.
-Walczyłem z limitem czasu, bo wiadomo, że wszyscy byli ode mnie lepsi – przyznaje Andriej Pradun.
-Rywale w Norwegii biegli tak szybko, że trudno było nawet podpatrzeć techniką – śmieje się Andriej, który dodaje, że był zaskoczony tym, że czołówka cyklu Visma Ski Classics nie była konkurencją dla narciarzy regularnie startujących w Pucharze Świata. Bieg wygrał Brytyjczyk Andrew Musgrave, a trzeci był norweski mistrz świata Sjur Roethe. Przedzielił ich Morten Eide Pedersen, trzykrotny zwycięzca Jizerskiej 50.
Jak podkreśla, największą trudność sprawił mu sprzęt, bo koła miały prędkość 3-4, czyli były wolne/bardzo wolne.
-W porównaniu z naszymi amatorskimi takie koła nie jadą w ogóle. Po odepchnięciu jedzie się maksymalnie pół metra – mówi Andriej.
W Polsce biegacz przygotowywał się m.in. trenując pchanie pod Kopiec Kościuszki w Krakowie.
Kamil Zatoński