Biegaczowi z Siedlec zabrakło 0,18 sekundy, by wejść do ćwierćfinału. – Po nowym roku moja dyspozycja nieco siadła – mówi w rozmowie z portalem biegowki24.pl.
Dla Macieja Staręgi były to już piąte mistrzostwa świata. W Lahti w 2017 r. zajął 8. miejsce, a przed rokiem w próbie w Seefeld zajął 12. miejsce. Teraz w najważniejszym sprawdzianie nie poszło jednak tak, jak liczył 29-latek. Zajął 31 miejsce, a do awansu do ćwierćfinału zabrakło 0,18 sekundy.
– Zrobiłem wszystko, co mogłem ,żeby być w 30-tce i walczyć dalej. Niestety moja dyspozycja nie była najwyższa, a żeby zrobić dobry wynik na świecie, trzeba mieć dobrą dyspozycje, dobre narty i szczęścia trochę. Tego też mi zabrakło. Po Nowym Roku po prostu moja dyspozycja nieco siadła. Może popełniliśmy błąd idąc na wysokość na bezpośrednie przygotowanie startowe [część kadry trenowała w Livigno – red.]/ Chcieliśmy jeszcze podnieść moją dyspozycje, ale nam się to nie udało – mówi Maciej Staręga, któremu na trybunach kibicowała rodzina.
Jak przyznaje, nie jest mu lekko przyjąć taki wynik.
– Naprawdę zrobiłem dużą pracę i miałem nadzieję, że to dam mi efekt, ale organizm nie zawsze reaguje na to w taki sposób. Mamy jeszcze team sprint z Dominikiem i teraz będę koncentrował się na tym żeby tam się odkuć. Nie można składać broni. Taki jest sport – dodaje.
W ocenie Macieja Staręgi, złoto dla Johannesa Klaebo niespodzianką nie jest, bo przypadków na tej trasie być nie mogło. – W finale było 5 zawodników, którzy byli tu w finale w zeszłym roku – zauważa Maciej Staręga.
Zabawę w kotka i myszkę na końcu największego podbiegu (wszyscy zawodnicy w finale stanęli) biegacz tłumaczy tym, że ten, kto pierwszy decydował się na zjazd (zrobił to w końcu Francuz Lucas Chanavat), brał na siebie cały opór powietrza.
– Wchodząc na ostatni podbieg ma się 2-3 km/h mniejszą prędkość niż ci, którzy wyjeżdżają zza pleców – tłumaczy Staręga.
Kamil Zatoński