Zapraszamy do lektury drugiej części relacji Haliny Olejniczak z tegorocznego Biegu Wazów.
Narciarzy po horyzont
Pomimo wczesnej godziny już dość długo staliśmy w korku aby dojechać na parking i jak zobaczyłam te tysiące nart w boksach to dopiero wtedy uświadomiłam sobie ogrom imprezy. Za moimi plecami stało więcej zawodników niż na Biegu Piastów jest wszystkich. A przede mną to nie widziałam początku. Owszem, zadałam sobie pytanie „co ja tutaj robię?”, ale szybko odpowiedziałam sobie – spełniasz marzenie! I nuciłam sobie słowa piosenki „Jesteś szalona”, którą rok wcześniej gra dla mnie Janusz Rodziewicz na Polanie Jakuszyckiej. Idąc w korku nie próbowałam się przedzierać szybciej, bo wiedziałam od znajomych, że nic mi to nie da. Gdzieś ponad godzinę zajęło mi podchodzenie, a potem wolno biegłam, żeby mnie Basia [Barbara Prymakowska – red.] dogoniła, bo plan był taki, żeby biec razem. O 10 byłam na pierwszym punkcie [10 km – start był o godz. 8.00- red.], parę minut czekałam na Joasię Berlin – Polkę mieszkającą w Szwecji, która mnie odnalazła na starcie i miała z nami biec. Potem dotarła Basia i ruszyłyśmy razem. Na drugim punkcie [24 km – red.] znowu czekałam na dziewczyny – tam byłam godzinę przed limitem. Czekając na Basię trochę zmarzłam i gdy przybiegła Joasia, postanowiłyśmy biec powoli, licząc że Basia nas dogoni. W połowie dystansu byłam bardzo zmęczona, ale już wiedziałam, że muszę biec bez Basi, bo o 14.58 nie było jej na bramkach, a ja wiedziałam, że jestem coraz słabsza i ciężko będzie zmieścić się w limicie na kolejnej bramce.
>>Przeczytaj pierwszą część relacji>>
Bieg Piastów na Wazów
Kiedy zobaczyłam tabliczkę, że do Mory jest jeszcze 50 km, to miałam kolejne załamanie – pomyślałam ze dopiero zaczął się Bieg Piastów, a ja już jestem bez sil. Szybko jednak wyrzuciłam tą myśl z głowy, a zaczęłam się nakręcać, że muszę dobiec do 60 km i to będzie mój nowy rekord długości trasy. Na 62 km byłam 3 minuty przed czasem, szybko się posiliłam i ruszyłam dalej, ale byłam bardzo zmęczona, biegłam sama trochę wystraszona, nogi mi się uginały ze zmęczenia, ale znowu zaświtała myśl, że jest szansa dotrzeć do 70 km. Dotarłam tam 2 minuty przed czasem i wtedy uwierzyłam, że pokonam ten dystans. Mówiłam sama do siebie „Halinka nie daj się, trzymaj się, walcz, dasz radę” itp. Ciągle też myślałam o koleżankach. Gdzieś koło czwartej słyszałam jak dzwoni mi telefon i czułam, że to Basia, ale nie było czasu odbierać. Joasia odpadła na 72 km. Zabrakło jej 2 min. Na 81 km [ostatni punkt kontrolny przed metą – red.] wjechałam o 18.50 i już wiedziałam, że ukonczę ten bieg. Na wszelki wypadek z piciem i zupką borówkową [blabersupe to specjał Biegu Wazów – red.] przejechałam za linię pomiaru czasu, zjadłam, zadzwoniłam do Basi, że lecę i na godzinę 20 powinnam dotrzeć – żeby mnie przypadkiem nie zostawili. Zrobiłam sobie sama odprawę, głośno do siebie powiedziałam parę walecznych słów, rozkazałam kolanom przestać mnie boleć, przeżegnałam się i z okrzykiem „Halina walcz!” ruszyłam na ostatni odcinek.
Komu bije dzwon
Jednocyfrowa liczba pokazując ilość kilometrow do mety [na Biegu Wazów oznaczenia są co 1 km, w porządku malejącym – red.] podziałała na mnie jak płachta na byka. Włączył się dopiero wtedy we mnie element rywalizacji. Mój cel był prosty – wyminąc jak najwięcej żółtych numerów [noszą je kobiety, panowie mają białe – red.]. Nikt mnie nie wyprzedził na tym odcinku – biegło mi się rewelacyjnie i sama się zdziwiłam kiedy wjechałam na prostą prowadzącą do mety. W oddali zobaczyłam kościół oświetlony na czerwono i w tym momencie zaczęły bić dzwony – wybiła godz. 20, a ja mówiłam do siebie, że to specjalnie dla mnie przywitanie. Wjeżdżałam uśmiechnięta od ucha do ucha, na mecie wykonałam parę podskoków i okrzyków radości .Byłam chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!!!
Jestem wielka!
Zaraz po przekroczeniu mety zadzwonił reporter radia RMF Maciek Pałahicki z gratulacjami, bo cały dzień śledził moje zmagania w internecie. I to też było bardzo mile. A potem jak odpięłam narty, to nie umiałam zrobić kroku, tak mi się nogi plątały. No i jeszcze dostałam gratulacje od Czechów, którzy nie wierzyli, że pokonam ten dystans. Poczułam się wtedy, jak ktoś wyjątkowy – zawsze się wkurzam na siebie, że jestem wielka wizualnie – nie lubię tego słowa, ale z dumą pomyślałam o sobie „Halinka, jesteś wielka!”. Warto mieć marzenia, ale nie wystarczy marzyć – trzeba jeszcze je spełniać! Śmieję się teraz, że moje 90 kg przewiozłam przez 90 kilometrów. Nie ma rzeczy niemożliwych!
Bieg po medal
Jestem pod wrażeniem tego biegu. Dla mnie startujący w Biegu Wazów są prawdziwymi fanatykami nart. Startują dla prestiżu, nie patrzą, co dostaną w pakiecie startowym (jest tylko numer), o medal trzeba naprawdę powalczyć i dostają go tylko najlepsi [trzeba wbiec na metę co najwyżej 50 proc. czasu po zwycięzcy – red.]. I właśnie dlatego ten medal ma wartość, którą się docenia. I jest motywacją, żeby znów spróbować. Bycie na tym biegu już jest wielkim osiągnięciem, zaliczenie części tego biegu sukcesem, a przebiegniecie całego dystansu to wielki sukces. Za rok znowu się wybieram, ale już dużo się nauczyłam na tym wyjeździe i spróbuję poprawić wynik. Na pewno musi być lepszy sektor i od początku trzeba biec swoim tempem, a jednocześnie podnosić sobie poprzeczkę etapami. A najważniejsze to mieć wszystko poukładane w głowie i etapami dobiegać do mety.
Wysłuchał: Kamil Zatoński
3 komentarz do “Jak przebiec 90 km w Biegu Wazów [RELACJA HALINY OLEJNICZAK, część 2/2]”